Orłowski spojrzał bystro na niego, uścisnął mu ręce i powiedział:
— Dobrze, dobrze. A mamie ucałowanie rączek ode mnie.
Wyszli pod stację, i Grzesikiewicz odjechał galopem. Orłowski długo patrzył za nim, na jego rozrosłą, pochyloną nad karkiem konia postać.
— Szkoda, taki chłop jak dąb — myślał. — Szkoda! Żeby Janka chciała tylko... Może się to wszystko jeszcze dobrze ułoży... może teraz się zgodzi. Szkoda! — powrócił do kancelarji i zamyślił się głęboko.
Wszedł za nim Świerkoski, usiadł na kanapce, złamał się we dwoje, jak zwykle, i gonił oczyma po pokoju.
— Przyszedłem prosić pana o radę — zaczął, wsuwając ręce w rękawy.
— A owszem, owszem, jeśli będę mógł tylko.
Świerkoski zaczął mu obszernie opowiadać o interesie, jaki miał zamiar przeprowadzić, o dostawie trzystu sążni kamienia brukowego. Chciał się podjąć tej dostawy, bo obliczał, że można na tem zarobić w przeciągu dwóch lat około trzech tysięcy rubli. Rozsnuwał swoje plany i projekty, zapalał się do tego zarobku, aż mu oczy świeciły chciwością i usta drżały nerwowo. Przedstawił to przedsiębiorstwo w najpiękniejszem świetle.
— Co ja mogę innego radzić, bierz pan! — powiedział Orłowski.
— Potrzeba kilku tysięcy rubli, żeby puścić w ruch interes, a ja tyle nie mam. Otóż przychodzi
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/055
Ta strona została uwierzytelniona.
— 53 —