mi na myśl, właściwie przyszedłem z nią: zaproponować panu spółkę w tem przedsiębiorstwie. Trzydzieści procentów od kapitału włożonego jest pewne.
— Przysięgam Bogu, a naco mi to! — Prawda, mam kilkanaście tysięcy rubli w papierach procentowych i na hipotekach, ale niełakomy jestem na wielkie procenty, wystarczają mi dotychczasowe.
— Cztery, pięć, no sześć procent najwyżej, ależ to śmieszne! szczególniej teraz, gdy można mieć trzydzieści. Gdybym ja miał taki kapitał, to ręczę, że w krótkim czasie podwoiłbym go i potroił. Puściłbym go w ruch, umieścił w interesach, niech się powiększa, niech robi dziesiątki tysięcy, setki, miljony. Niech płynie szerokiem korytem, niech po drodze zbierze, co się da zebrać, niech potężnieje.
— Albo niech zginie bez śladu, bo i to się trafia — przerwał mu Orłowski.
Nie odpowiedział natychmiast Świerkoski, bo go olśniły własne słowa i projekty, a odmowa Orłowskiego przejęła go zimnem i żalem ogromnym, że te marzenia się nie urzeczywistnią.
Spojrzał na Orłowskiego ze źle pokrytym gniewem i nienawiścią.
— Widział się pan z tym chamem? — szepnął twardo.
— Z jakim chamem?
— No, z tym Grzesikiem — objaśnił drwiąco.
Orłowski rzucił się gwałtownie.
— Widziałem się z panem Grzesikiewiczem.
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/056
Ta strona została uwierzytelniona.
— 54 —