— Skądże on Grzesikiewicz! Grzesik, karczmarski syn, wszyscy wiedzą o tem.
— Dobrze, ale poco i dlaczego pan mi to mówi? — zapytał gwałtownie Orłowski.
— Myślałem, że pan nie wie, chciałem ostrzec po przyjacielsku.
— Dziękuję, przysięgam Bogu, dziękuję, ale zupełnie dobrze się obywam bez takich wiadomości — mówił, biegając po pokoju, zirytowany.
— To się tak mówi: obejdę się, a jest inaczej zupełnie. Proszę pana, ludzie są podli i maskują się, aby wyprowadzić w pole takich, jak pan, a Grzesikowi potrzebne jest ukrywanie swego pochodzenia przed państwem. Ho! ho! gra on teraz rolę szlachcica, pana wielkiego. Tfy! chamczuk psiakrew — szeptał nienawistnie i spluwał z pogardą.
— Panie Świerkoski, przysięgam Bogu, ale oszczędź mię pan, nie chcę słuchać więcej.
— Dobrze! Amis! do domu. — Podniósł się ciężko, jego trójkątna wilcza twarz pokryła się jakimś ceglanym rumieńcem, głowa zaczynała mu drgać z hamowanego wzruszenia, a długie, chude, o bardzo rozwiniętych węzłach palce, podobne do pazurów, darły z wściekłością kożuch.
— Spółki pan nie chce? — zapytał już w progu.
— Dziękuję, zarabiaj pan sam, prędzej się zbogacisz — rzucił mu szyderczo Orłowski.
— O! o! pan szydzisz ze mnie — zawołał chrapliwie.
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/057
Ta strona została uwierzytelniona.
— 55 —