Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/074

Ta strona została uwierzytelniona.
— 72 —

chwile, o których nierada mówić; rozumiem to dobrze. Proszę pani, te morele w cukrze bardzo dobre, ręczę za nie, bo to mój kuzyn je przysłał.
Usiadła do fortepianu z cukierkiem w ustach i zaczęła grać preludjum Szopena, te szeptane przez łzy, wśród czarów wiosennej przyrody, zwierzenia duszy chorej. Janka wsłuchiwała się z przejęciem i kładła na tych pełnych woni i smutku rytmach duszę, i zwolna pogrążyła się w jakiś nastrój szarpiący nieopowiedzianą tęsknotą. Zaleska grała z uczuciem i z przedziwną prostotą, nie było w jej grze nic błyskotliwego, nic wirtuozowskiego, obliczonego na olśnienie i zdumienie słuchaczy; gra jej była jakaś nieosobista, tak nic indywidualnego nie mąciło i nie przysłaniało Szopena. Jej blada, nieregularna twarz, powlekła się smutkiem, wielkie, piwne oczy świeciły głębokim wyrazem odczuwania piękności muzyki, przygryzła ze wzruszenia wiśniowe, prześlicznie wykrojone usta i grała, przejmując się coraz głębiej.
— Przestań! psiakrew, że to przespać się nie można, tylko brzdąkanie i brzdąkanie — krzyczał mąż, zatrzaskując drzwi do buduarku, i poznać można było po gwałtownem trzeszczeniu sofy, że położył się znowu spać.
Zaleska zerwała się od fortepianu i zalęknionym wzrokiem spoglądała na drzwi, to na Jankę.
— Pani daruje, ale mężuś zmęczony treningiem... zapomniałam istotnie... — Wstała, chcąc prawdopodobnie iść przepraszać go, ale usiadła zpowrotem przy fortepianie i zaczęła obrywać zeschłe liście kwiatów