Na sam wieczór, kiedy już podwórze zaczynało nabierać życia, bo rozbrzmiewało beczenie owiec i spędzano bydło do obór, przyjechała Józia, córka Grzesikiewiczów, starsza od Andrzeja.
Przyjechała brekiem, ze stangretem, ubranym w liberję.
— Dobrze, żeś przyjechała — zaczęła stara, wprowadzając ją do swojego pokoju. — Zaraz ci coś pokażę.
Poszła śpiesznie do dworu i przyniosła list Janki.
— Patrz, list od panny Orłowskiej do Jędrusia.
Józia obejrzała list i dosyć niechętnie rzuciła go na stół.
— Cóż w tem ważnego? — szepnęła, podnosząc na matkę dwukolorowe oczy, bo miała jedno błękitne, a drugie żółtawe.
— Przecież to od panny Janiny — powiedziała z naciskiem, jeszcze raz przypatrując się listowi.
— Słyszę, nie potrzebuje mi mama powtarzać.
— Jędruś teraz to już się z pewnością ożeni.
— Jędruś jest... — nie dokończyła, zniżyła głos do szeptu. — Jędruś, żeby chciał, to mógłby się ożenić nie z taką, jak Orłowska. Młody jest przecie, wykształcony, bogaty.
— A juści! juści, że młody, że bogaty, że uczony, tyle lat był w klasach, juści, ale...
— Mogłaby mama tego „juści“ nie mówić; to dawniej uchodziło jeszcze, ale dzisiaj...