Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/106

Ta strona została uwierzytelniona.
— 104 —

— A ta panna Orłowska — ciągnęła stara, nie obrażając się, ani zważając na słowa córki — to całkiem inna, całkiem. Uczona też jest i bogata. Prawdziwa pani, a Jędrusiowi jużby czas wielki był się ożenić, bo ja stara, niedługo oczy zamknę i coraz mi ciężej doglądać gospodarstwa.
— Czemu mama nie weźmie sobie gospodyni?
— Trzeba juścić płacić, a po drugie, bo to obca dojrzy, bo to się można spuścić na nie.
— Mama myśli, że Orłowska zajmowałaby się gospodarstwem?
— A niechby ta i nie, aby tylko była. Tak, niech ta se siedzi cały dzień w pałacu, czyta po francusku, abo i gra na fortepianie, od tego przecież ona pani. Jużbym ja jej rączków nie dała umorusać robotą, nie. A taka szlachcianka, taka pani synowa, to nie honor, co? — Uśmiechała się, wodząc rozpromienionym wzrokiem po okrągłej, mocno wypudrowanej twarzy córki, zacinającej usta, żeby nie wybuchnąć złym, drwiącym śmiechem. Żółte oko świeciło nienawiścią i biegało po pokoju, gdy tymczasem błękitne trzymała utkwione w matce.
— Zawsze co pani, to pani. W pałacu tyle dobra jest i marnieje wszystko, a ona umiałaby się w tem obracać.
— Dlaczegóż mi mama nic nie chce dać z tych gratów? Dla bratowej i tak starczy.
— To Jędrusia, przecież wiesz, że to wszystko Jędrusia. Ojciec, jak kupił, chciał śpichrz zrobić z pałacu, a meble sprzedać, ale się z Jędrusiem jakoś po-