skich. Rozpromieniła się i zapomniała o wszystkiem, tylko opowiadała nieskończone szczegóły o dzieciach swoich, bo miała jeszcze syna, umieszczonego w jakimś specjalnie arystokratycznym pensjonacie wiedeńskim. Dzieci były jej dumą, marzeniem i pociechą, bo czuła się zawsze nieszczęśliwą; to jej pochodzenie, którego się wstydziła, było dla niej ciężkiem jarzmem w całem życiu. Była dumną, mściwą, zazdrosną i chciwą. Wiedziała, że, pomimo znacznego majątku, okolica, to jest cała dawno osiadła tutaj szlachta, traktuje ją, jak córkę byłego szynkarza i owczarza, i to ją głęboko bolało. Upokarzał ją własny mąż, ekonom, za którego wydali ją rodzice jeszcze wtedy, kiedy stary Grzesikiewicz handlował wełną i owcami, kiedy jeszcze nikt nie przewidywał jego zbogacenia się, bo pomimo kostjumów, w jakie ubierać się go zmuszała, pozostawał zawsze prostym, ordynaryjnym ekonomem, umiejącym zaledwie czytać i pisać.
— Andrzej wie, że Orłowska była całe cztery miesiące w Warszawie? — zapytała wkońcu, skombinowawszy jakiś plan.
— Jakżeż, przecież tam jeździł więcej niż dziesięć razy latem.
— Do niej? — zapytała, udając zdziwienie, bo o wszystkiem wiedziała doskonale.
— Juści tego nie wiem, bo mi nie pedział, nie powiedział — poprawiła się śpiesznie — ale tak sobie kalkuluję.
— Pewnie, że tak. Mama wie, co ona robiła w Warszawie?
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/109
Ta strona została uwierzytelniona.
— 107 —