Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/112

Ta strona została uwierzytelniona.
— 110 —

o, wcale nietrudno... — szeptała cichym, przenikającym głosem, i zły uśmiech odsłonił jej ostre, psie zęby.
— Nie, nie!.. — protestowała znowu stara. — Jedź już ty sobie, jedź. Nie przywieziesz ty nigdy żadnej pociechy, tylko, jak djabeł, zmartwienie albo złość.
— Prawdę przynoszę zawsze; przekona się mama jeszcze o tem — powiedziała twardo. Podniosła się, włożyła kapelusz zielony z jasnem piórkiem, okryła się długim burnusem i chciała na pożegnanie pocałować matkę w rękę, ale stara usunęła się śpiesznie. Józia kiwnęła jej pogardliwie głową i wyszła.
Grzesikiewiczowa stała wciąż, nie mogąc zgnieść w sobie żalu i oburzenia. Dygotała, bo jej gmach szczęścia, o którym tak dawno marzyła, rysował się i groził rozsypaniem. Janka! ta Janka, której tak pragnęła za synową, byłaby taką... Ta pani... szlachcianka, którą jej Jędruś tak kochał... Nie, nie... to nieprawda. Jędruśby wiedział, on taki mądry i uczony... Tak, to z pewnością nieprawda, co ta Józia mówiła — wmawiała w siebie. — Z pewnością nieprawda. A, suka! aby tylko ugryźć — szepnęła z gniewem, spoglądając oknem za córką, na brek okrążający klomb i ginący pod wspaniałą arkadową bramą. Uspokoiła się nieco, ale w głębi wiły się wątpliwości z pragnieniem, żeby to była nieprawda; jej prosty, chłopski mózg nie mógł pojąć, nie mógł zrozumieć nawet istnienia przyczyn, skłaniających takie kobiety, jaką była Janka, do wstąpienia do teatru i do popełnienia tego, o co ją oskarżała Józia; ale jednocześnie chłopska podejrzli-