Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.
— 117 —

wódki, ile tylko wypiję. Już ona wiedzieć będzie, kto ja jestem — mruczał coraz niezrozumiałej. — Pan jestem. Jaśnie Pietrz dziedzic jestem!.. to mnie słuchać!.. juchy... słuchać, bo wygonię na cztery wiatry!.. jak Boga tego kocham!.. Matka, daj wódki!.. Jędrek!.. ej, Jędrek!.. Jędrek, mówię ci, wara ode mnie... wara... bo... — zgrzytnął zębami, bełkotał coś jeszcze sennie i zasnął.
Andrzej przeprowadził go do łóżka. Służąca chciała mu zdjąć zabłocone buty, ale tak kopał i krzyczał przez sen, że musiała dać spokój. Od paru lat chodził spać, nie rozbierając się, bo zawsze wieczorem był pijany. Cały dzień wódki do ust nie brał, ale pod wieczór, lub przy kolacji, upić się musiał.
Stary, pomimo niesłychanego sprytu i rozumu, był chamem w ujemnem tego słowa znaczeniu, i nic go nie było w stanie przerobić. Jeszcze dawniej, kiedy potrzebował częściej prowadzić rozmaite sprawy z ludźmi, maskował się i starał się ukrywać swoje kanty, ale w ostatnich latach, gdy zarząd całym majątkiem prowadził Andrzej, nie krępował się w niczem. Pijał z chłopami po karczmach, okpiwał, bo mu to wielką sprawiało przyjemność; śmiał się ze wszystkich i wszystkiego urągliwie, rozpierany potęgą swojego majątku, który wzrastał corocznie, bo nie wydawali i połowy dochodów.
Andrzej wkrótce poszedł do swojego mieszkania.
Cichość ogromna zapanowała nad światem, wszystko umilkło i posnęło w całym domu, tylko psy szczekały gdzieś na wsi i młyn szumiał głucho. Noc