— Jaśnie pan pyta się, czy może przyjść do jaśnie pani tak, jak przyszedł z podwórza.
— Nie! — ściągnęła gniewnie brwi i błysnęła okiem. — Cham! — szepnęła pogardliwie. Zmuszała męża, żeby, przychodząc od gospodarstwa wieczorem, mył się i przebierał do stołu.
— Kolacja? — zapytała krótko panny Fifi powracającej.
— Zaraz będzie. Skończyłam „Stary Zamek“, prześliczna rzecz — mówiła Fifi z silnym akcentem francuskim. — Po kolacji zrobimy lekcje? — zapytała prędko, strwożona ściągnięciem brwi pani.
— Zrobimy! — i kołysała się dalej, nie patrząc na Francuzkę, która wyciągała książki i kajety, a na tych ostatnich robiła jakieś uwagi czerwonym ołówkiem. Józia w wielkiej tajemnicy uczyła się po francusku i była tak wytrwała, i takie postępy robiła, że Fifina zdumiewała się czasem. Nikt nie wiedział o tem, nawet mąż, że Józia uczy się po francusku, a postanowiła umieć, bo na balu u prezesa jedna z dam głośno zagadnęła ją w tym języku i z uszczypliwością zdumiewała się, jak może polska kobieta nie umieć po francusku. Józia wściekała się z bezsilnej złości i postanowiła się nauczyć. Szło jej straszliwie ciężko, ale przezwyciężała trudności uporem, pasją, z jaką się wzięła do uczenia i z jaką wszystko robiła. Jej nienasycona ambicja pchała ją ciągle naprzód. Nienawidziła tych wszystkich pań, w których towarzystwie żyła, śmiała się z nich, kłuła je ostrem żądłem sarkazmu, ale pragnęła wszystkie prześcignąć w przepychu, upo-
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/122
Ta strona została uwierzytelniona.
— 120 —