mnie niecierpi i nazywa dzikim człowiekiem; to nie ona, prawda?
— Ona. Spotkałam się z nią, jadąc do domu.
— Doprawdy, nigdybym nie przypuszczał, że pamięta o mnie?
— To, naturalnie, powiedziała mi w braku czegoś innego, więc niech się pan zbytnio nie cieszy. Trzeba było o czemś powiedzieć słów kilka, a że nie mamy nic wspólnego...
— Dziękuję, dziękuję, otrzeźwiła mnie pani, chociaż mogę upewnić panią, że jeszcze nie pływałem w słodkim obłoku marzeń o niej, nie. — Śmiał się Zygmunt, trochę z przymusem: nieszczerość dźwięczała mu w głosie.
— Fifi! — wskazała szorstkim ruchem Zygmunta i talerze.
Fifi, utykając i kołysząc się, podsuwała mu kolację. Dla Zygmunta był befsztyk, konjak i piwo, a oni zadowolili się herbatą, wędlinami i resztką pieczeni z obiadu.
— Buraki?...
— Skończone. Jutro zaczniemy odstawiać do cukrowni — odpowiedział cicho mąż.
— Zredukuj płacę kopaczom o dziesięć groszy dziennie.
Zygmunt spojrzał na nią z oburzeniem, mąż ani drgnął, tylko patrzył w szklankę, a Fifi roześmiała się sucho. Cisza się zrobiła długa, ale nikt głośno nie zaprotestował narazie.
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/124
Ta strona została uwierzytelniona.
— 122 —