Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/138

Ta strona została uwierzytelniona.
— 136 —

czaszką, a nie śmiał nic mówić, siedział skrępowany nieśmiałością własną i jej pozornym chłodem wzroku.
— Żyją jeszcze bułanki? — zapytała znowu, aby tylko mówić.
— Żyją i to one rozbiegały się dzisiaj.
I znowu milczenie przykre i denerwujące.
„Co tu mówić, o czem?...“ — myślała Janka z rozpaczą i wstała, poprawiła abażur na lampie, złożyła porozrzucane albumy, zajmowała ręce i poruszała się, żeby stłumić rosnącą coraz bardziej przykrość tego dziwnego przymusu, jaki panował pomiędzy nimi. Ta przeszłość jej niedawna stanęła pomiędzy nimi, i nie mogli się zbliżyć do siebie, nie mogli swobodnie rozmawiać, nie mogli nawet patrzeć na siebie prosto i jasno, bo jemu obok tej Janki, jaką teraz widział, stawała tamta, z teatru, wpośród sceny przyćmionej nieco; tamta Janka — wymalowana, w hecarskim kostjumie, rzucająca wyzywające spojrzenia na pierwsze rzędy krzeseł; tamta Janka — aktorka, której nienawidził za cierpienia, których była przyczyną; ona czuła, co się w nim dzieje, prawie widziała, jakie myśli krążą mu w głowie, czytała mu to wszystko z oczu i to ją gnębiło, i rozstrajało nerwowo; chciała, aby zapomniał o tem i nie myślał.
— Zostanie pan na herbacie... prawda? — zapytała, widząc, że się podnosi. — Ojciec zaraz przyjdzie ze służby. Pozostawię pana na chwilę samego.
Wyszła zająć się herbatą, a Andrzejowi zrobiło się jakoś jaśniej w duszy. Widział ją w tej chwilowej samotności inną, niż dawniej, imponującą więcej, ale