Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/155

Ta strona została uwierzytelniona.
— 153 —

— Jakto, jak zwykle?
— Tak, faktycznie, widziałem kilka razy, że psy nie mówią mu nic, ale idą do niego i łaszą się.
— Na Boga! nie wiedziałam, że okolica ma taką nadzwyczajność.
— Może wkrótce pani go pozna. Bardzo bogaty, wykształcony i straszliwie przykry w stosunkach, ale że wielki pan, boją się go wszyscy i wywiera na całą okolicę dziwny wpływ. Chłopi nazywają go „antychrystem“. Jako gospodarz, nie jest świetny, ale majątkiem administruje znakomicie. Bardzo dobrze jesteśmy z sobą i już mi nieraz powiedział prosto w oczy: Grzesikiewicz, ty jesteś cham, ale cię kocham, i dlatego, że jesteś dopiero elementalem ludzkim, z twojej rodziny wyjdzie wielka dusza.
— Skąd on się wziął tutaj?
— Akurat rok temu okrągły sprowadził się prosto z Paryża. Stary Witowski z Witowa, stryj jego, zapisał mu Witów, aby majątek nie wyszedł z nazwiska, ale tyle pozostawił legatów filantropijnych, tyle zobowiązań moralnych a dziwacznych, że tylko szaleniec mógł przyjąć zapis, pomimo że to fortuna magnacka.
— Opowiadał mi pan Skulski dziwne rzeczy o tym Witowskim.
— No, już dosyć anegdot krąży po okolicy na jego conto.
— Chciałabym go poznać.
Grzesikiewicz zaczął się śmiać.
Janka wzdrygnęła się lekko.