Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/161

Ta strona została uwierzytelniona.
— 159 —

Kto się w opiekę poda Panu swemu,
A całem sercem szczerze ufa Jemu.

Pieśń tak mocno brzmiała w ciszy powietrza, aż brzozy drżały, a stare dęby, co poskręcane dziwacznie, narosłe guzami gałęzie wznosiły, niby zaciśnięte pięści, wgórę, szumiały rudemi liśćmi; długie, zielone jemioły trzęsły się, a zżółkłe trawy, jałowce, kiście poskręcanych paproci, drobne leszczyny szemrały smutnie, i las cały, okryty bladawem złotem i purpurą jesieni, słuchał tej pieśni, zadumywał się, pił ją wszystkiemi porami i, jakby przepełniony żałością, co owiewała idących, zaczął wtórować swojemi głosami, rozbrzmiewać cichym pogwarem i hukaniami; kołysał się wolno, niby łan zbóż olbrzymich, przystawał na chwilę wyprostowany, i wtedy leciał głęboki tajemniczy pokrzyk, aż dzięcioły kuć przestawały, wrony zrywały się z wrzaskiem i krążyły nad lasem przestraszone, a pieśń przycichała na mgnienie, i wtedy rozległ się ostry stuk kół wozu o kamienie, i świst bata nad koniem, i ciężkie westchnienia modlitwy orszaku.
Jankę przepajał smutek spokojny, w milczeniu przypatrywała się twarzom idących i głowom — twarde były, kanciaste, a świeciły jakąś kamienną rezygnacją, podobne w tonie do tej szarej ziemi, po której szli i jak ona senni i spokojni, podobne były do tych dębów rosochatych ich mocne postacie, bo miały tę samą siłę i spokój roślinny. Błękitno-siwe ich oczy miały barwy kałuż wody, porozlewanej na drodze, i tego nieba, co jak nieobjętą szklaną taflą wisiało nad nimi. Janka myślała, że gdyby tak zaskrzepli