się, oczy strzeliły artystyczną ekstazą. — Byłby cudowny efekt, cudowny! prawda?
— Tak, operowy efekt! — odpowiedziała gniewnie Janka, bo ją rozdrażniło zapytanie; nie chciała mówić teraz, kiedy cisza i milczenie były dobroczynne, ten głos zabrzmiał przykrym dysonansem w tej harmonji.
— Operowy! tak. Trumnę zarzucić kwiatami, konia ubrać w czarną kapę i pióropusz, czarne płaszcze dać chłopom, przybledzić im twarze, cudownie, cudownie! — szeptała upojona i zaczęła pocichu nucić drugą część marsza żałobnego.
Janka odwróciła się od niej niechętnie, patrzyła na dziada, co ścieżynką, wijącą się nad drogą pomiędzy drzewami, utykał na kulach, śpiewał tylko ostatnie słowa i biegł tak szybko, aż wielkie torby, wiszące mu na plecach, obijały się o skurczoną na kuli nogę i o kije, któremi się podpierał, i dymiły obłokiem wstrząsanej mąki.
Przed karczmą, stojącą pomiędzy wsią a lasem, na rozdrożu, stało kilkadziesiąt wozów, naładowanych klocami drzewa, i kupa chłopów, którzy poodkrywali głowy i tępemi spojrzeniami spoglądali na żałobny orszak, a w progu karczmy, przy stoliku, siedział jakiś chłopak i pisał. Stary Grzesikiewicz z bryczki mu dyktował, a zobaczywszy Jankę, uśmiechnął się przyjaźnie i czapką przesłał jej ukłon, a za nim chłopi zaczęli się pochylać z uniżonością i szeptać między sobą.
Zmieszała się nieco temi objawami szacunku, Świerkoski rzucił na nią jakieś groźno-drwiące spojrzenie i pochylił głowę.
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/163
Ta strona została uwierzytelniona.
— 161 —