jej matkę, którą straciła w dzieciństwie i pamiętała bardzo słabo, niby jakiś dźwięk, słyszany w przelocie, jakby przez ścianę, i którego w zupełności nigdy sobie przypomnieć nie mogła.
Z kaplicy wyszła młoda kobieta w czarnym stroju, lokaj ujął ją pod rękę i ostrożnie sprowadzał po schodkach. Janka podniosła się i ze zdumieniem patrzyła na nieznajomą, bo tak pięknej, tak dziwne pięknej twarzy nie widziała przedtem. Była to olśniewająca twarz blondynki najjaśniejszej o najczystszym tonie włosów, jakby ze lnu, owal przecudny, dziewczęcy prawie, nos rzymski i usta wprost arcydzieło, jako rysunek, oczy szafirowe ogromne i promienne, o długich i wypukłych powiekach, oprawione w zupełnie czarne, długie rzęsy, świeciły jakoś ostro. Nieznajoma szła wolno, z automatycznością stawiając kroki, i utkwiła oczy w Jance z uporem krótkowidzów. Cała jej twarz była tak jasna, uduchowiona i ześrodkowana w oczach, jak postacie Rossettiego.
Jankę porwało to spojrzenie. Nieznajoma przeszła, a ona wciąż patrzyła w te oczy, które jej zapadły w pamięć, i aż się cofała, jakby przed głębią.
— To Witowska, siostra tego, co siedzi w powozie — informowała Zaleska, która jej szukała, bo mieli zaraz odjeżdżać. — Prawda, jaka piękna, a tak dziwnie patrzy, tak dziwnie, że uklękłabym przed nią, nie wiem sama dlaczego.
W bramie cmentarza spotkały Witowskiego, obrzucił Jankę wzrokiem i podprowadził siostrę do powozu; poczuła na swojej twarzy jakby lodowaty cień.
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/166
Ta strona została uwierzytelniona.
— 164 —