— Na każdego mizeracja przyjdzie, abo dopust Boży — rzekł uroczyście Walek.
— Prawda! Pijta gorzałkę, a ulży wam. Matka! garniec okowity dla gospodarzy — krzyknął do karczmarki i oglądał się za stołkiem. Karczmarz przyniósł mu drewniany fotel z alkierza, wysłany pierzyną, i przysunął go do komina. Grzesikiewicz prawie się w nim położył, nogi wsparł o łupkę drzewa, leżącą przy ognisku, i tak się rozgrzewał. Chłopi stanęli kupą i nieśmiało pili w jego ręce; nie odmawiał, jego czerwona twarz apoplektyka po kilku kieliszkach zrobiła się sina, oczy zaszły mu mgłą, ale się rozochocił ogromnie.
— No mówta, a co to gęby wam pozamarzały? — zawołał, bo milkli onieśmieleni jego obecnością i odsuwali się nieco w ciemny kąt karczmy.
— Jaśnie Pietrze, dziedzicu, naród się waguje trochę, bo jakże to! jaśnie Pietr, dziedzic, i my proste chłopy, to cosik nie pasuje — szeptał chytrze Walek.
— Głupiś. Pijcie do mnie, Krakalina. Albom to nie wasz, czy co, abo mi to ty, Franek — zwrócił się do chłopa, stojącego trochę w cieniu — tydzień temu nie zapłacił piętnaście rubli kary za dąbka, he! Widzisz go! jucha chłop, kupił ściołki, a uciął sobie dąbka.
— Na rozworę, ino na rozworę, jaśnie Pietrze, dziedzicu — tłumaczył się dosyć markotno Franek i splunął z żałości za piętnastu rublami.
— Na rozworę! a obrobiłeś go jucho na przyciesie, co? Już się nie tłumacz. Mówię wam ciągle: zboża brakuje, przyjdź, jucho, dam, pożyczę, ale od
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/172
Ta strona została uwierzytelniona.
— 170 —