Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/173

Ta strona została uwierzytelniona.
— 171 —

lasu wara! Potrzeba ci drzewa, zapłać! A ukradniesz, to do sądu i ostatnią krowę wezmę, kożuch ci sprzedam, a swojego nie daruję. Tniesz mi las, to jakbyś mnie po łbie siekierą ciął. Matka! pół garnca gorzałki dla chłopów! jak Boga tego kocham, dla sąsiadów!
Chłopi wypili, ale zmroziła ich wesołość ta przemowa, zaczęli się po jednemu wynosić, bo każdy miał coś na sumieniu i niejeden już siedział w kozie przez niego i płacił kary za las, przy którym wszyscy mieszkali, a Grzesikiewicz nikomu nie przebaczał. Las był jego czułą struną i chociaż i poił ich nieraz, i ugaszczał chętnie, obawiali się go i nienawidzili, i pocichu odgrażali się, że mu połamią kości; drwił z tego, bo zawsze jeździł z rewolwerem i parobkiem, który sam jeden mógł poturbować z dziesięciu.
— Co, wszyscy poszli? Juchy chłopy — szeptał sennie, bo go ogień rozprażał, wódka biła mu do głowy. — Juchy! żebym za łeb nie trzymał, to miałbym wróbla... albo patyk złamany... Pochowałeś żonę, Rochu? — zapytał Rocha, drzemiącego pod ścianą.
— Pochowałem, jaśnie Pietrze, dziedzicu, juści, że pochowałem.
— Pij gorzałkę, a ulży ci. Matka! nalej kieliszki.
— Pochowałem! — ciągnął dalej Roch sennym, nieprzytomnym głosem — jakom ino na wyrobku, ale gospodarski pochowek sprawiłem; i ksiądz był, i chorągiew była, i bractwo ze świecami było, i państwo ze stacji było; i wódka, i chleb, i ser, i wszyćko, wszyćko! — a jakem biedny sierota! Niema cię, Jagna,