mywał trumnę, wyszedł z karczmy i szedł ku stacji tą samą dróżką, co kilka godzin temu.
— Pochowałeś żonę, Rochu? Matka, nalej gorzałki sąsiadom — zawołał przez sen Grzesikiewicz, ale cisza orzeźwiła go nieco, obejrzał się po izbie. — Walek! do domu.
Parobek z pomocą karczmarza wciągnął go na bryczkę. Grzesikiewicz, pomimo że zupełnie był pijany, siedział sztywno na siedzeniu i tylko na wybojach kiwał się; jechali tą samą drogą, co i Roch szedł, bo słychać go było, jak rozpłakanym, sennym głosem śpiewał:
„O ostry kamień nie ugodzisz nogą“
Grzesikiewicz przejechał obok niego, nie widząc nic, bo spał.
Roch zataczał się, uderzał o przydrożne drzewa, a szedł coraz prędzej, bo w jego sennym, bezprzytomnym mózgu tliła się myśl, że musi wracać na służbę. Czapkę wciąż trzymał w ręku, przystawał, przewracał się o kamienie i wyboje, podnosił i szedł.
Blady księżyc świecił nad lasem i zalewał głęboki wyręb, jaki tworzyła droga, lśnił zielonawem światłem na żółtych liściach brzóz i rozlewał po lesie senność wielką i ciszę, bo ani wiatr, ani ptactwo, ani żaden szelest nie mącił uroczystego milczenia, tylko Roch mruczał:
— Prawda, we weselu teraz ona, i jako największa dziedziczka ino na złocie, ino na srybrze se siedzi i z janiołami! — powtarzał zdumionym głosem