Przebudziła się i zadrżała. Przed nią stał Grzesikiewicz, konia prowadził za uzdeczkę i przyjaźnie wyciągał rękę, i uśmiechał się, szczęśliwy z tego niespodziewanego spotkania, a ją przeniknął ból dziwny, żal jakiś i smutek. Opadły jej skrzydła, w miejsce snów — Grzesikiewicz! Przez krótką chwilę nienawidziła go głęboko, ale zapanowała nad sobą, uśmiechnęła się jakoś po komedjancku.
— Pan do nas jedzie?
— Tak, wybrałem się trochę wcześniej, i szczęśliwy traf pozwolił mi spotkać panią.
— Wyszłam się przejść. — Czekała, że może będzie tak delikatnym, że ją przeprosi i odjedzie sobie, ale Andrzej nie myślał o tem.
— Mama się wybiera w niedzielę do państwa.
— O, proszę, będziemy z ojcem bardzo radzi — odpowiedziała chłodno.
— Pani jeszcze nigdzie nie wyjeżdżała?
— Nie, dopiero w niedzielę może się wybiorę do kościoła po raz pierwszy. Chciałabym zobaczyć trochę więcej ludzi. Czuję się już zupełnie zdrową.
— O, wygląda pani prześlicznie — rzekł z zapałem.
Wydał się jej głupim z tym banalnym komplementem; spojrzała na niego ostro.
— Może za prędko idziemy, pani się zmęczy!...
— Nie, lubię chodzić prędko.
— Przyślę w niedzielę państwu swoje konie, dobrze?
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/193
Ta strona została uwierzytelniona.
— 191 —