Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/202

Ta strona została uwierzytelniona.
— 200 —

tkała usta chustką, aby nie rzucić głośno przekleństwa na to „gdyby“. Przyciszała się siłą i ubierała śpiesznie, bo Orłowski przynaglał; konie, zaprzężone do jakiegoś odwiecznego powozu, czekały już przed stacją.
Wpół godziny później jechali do miasteczka, oddalonego o milę od stacji. Zdaleka było już widać masę domków niskich, usadzonych bezładnie, z kościołem w pośrodku, co się nad gontowe, szare dachy wznosił potężną masą gotyckich murów i błyszczał złotym krzyżem na wysmukłej wieży.
Drogą błotnistą, pełną wyboi i kałuż, wlokło się dużo wozów chłopskich, bryczek i powozów; wąską ścieżyną, biegnącą nad przydrożnym, w połowie zawalonym rowem, wpoprzek zagonów, obsianych żytem, szły rzędami czerwono ubrane kobiety, z trzewikami w rękach, niby długą, czerwoną wstęgą, jaskrawo drżącą na tle zimnej zieleni zbóż. Orłowski kłaniał się powozom, kapelusze się uchylały i z poza szyb karet, albo z pod bud powozów wychylały się kobiece twarze i ciekawe spojrzenia obrzucały Jankę. Umyślnie odwróciła głowę, bo ją irytowały te spojrzenia, i kiwała głową chłopom, co ich witali uśmiechami życzliwemi, ukłonami i tem nieśmiertelnem: — Pochwalony! Wjechali w błotnistą uliczkę, obstawioną nędznemi, pozapadanemi w ziemię domkami, zachlapanemi błotem, aż po małe, przekrzywione okienka. Żydzi, brudni i oberwani, Żydówki w obłoconych sukniach, w rudych perukach, nędzne i brzydkie, snuli się pomiędzy chłopami i wydzierali sobie z rąk kury i gęsi, przynoszone na sprzedaż i zapełniające ulicę krzykiem. Wozy stały