przed szynkami z wyprzężonemi końmi, pomiędzy któremi trzoda chlewna uwijała się, szukając pożywienia. Jeden potok błota tworzyły niebrukowane uliczki; błoto wpływało do czarnych sieni, zalewało podłogi nędznych sklepików, czerniało na szybach okien, oblepiało ludzi i zwierzęta, unosiło się w oparach ciężkich, co się snuły nad domami razem ze smugami brudnych dymów.
Na wielkim rynku, obstawionym kilku jednopiętrowemi domami z cegły nietynkowanej, gdzie znajdowała się poczta, sąd, apteka i kościół, było trochę suszej; kilkadziesiąt niedołamanych drzewek czerniło się nad chodnikiem z cegieł i osłaniało wielką studnię kołową, obok której rozsiadły się stragany handlarzy. Sterty bułek żółciły się na stolikach, zwoje kiełbas piętrzyły się razem z połciami słoniny, czerwone i żółte chustki powiewały na kramach, niby chorągwie, buty żółte, białe, krakowskie kapoty, niebieskie spodnie, stłoczone razem, wisiały długiemi rzędami i kołysały się na wietrze. Poza murem cmentarnym, okalającym kościół, pomiędzy wielkiemi, szaremi modrzewiami, bieliły się krzyże i nagrobki marmurowe, tworzące kamienny, rozpadający się już w gruzy las. Na cmentarzu kobiety wiązały chustki, wdziewały trzewiki na bose nogi, a kilkunastu mieszczan w czarnych kapotach, wygniecionych całotygodniowem leżeniem w skrzyniach, w czapkach ze lśniącemi daszkami, z wielkiemi książkami do nabożeństwa pod pachami, rozmawiało półgłosem; witali uniżenie Orłowskiego, bo mieli ciągłe stosunki z Bukowcem.
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/203
Ta strona została uwierzytelniona.
— 201 —