cenia książką w twarz Łomiszewskiej; oprzytomniała jednak, usiadła ciężko, zapatrzyła się w ołtarz i słuchała melodyjnego głosu księdza i tych szeptów, co za nią i obok niej zaczęły się krzyżować. Panie przyglądały się jej impertynencko.
— To ta, w tym zielonym kapelusiku?
— Tak, twarz jakby z miedzi pobielanej.
— Ale, naprawdę, piękna.
— Brwi ma malowane i usta.
— To ona się truła?
— Gazety o tem pisały.
Przycichły, bo ksiądz, w religijnej ekstazie, wyciągnął z ambony ręce do ołtarza i wołał ogromnym głosem wiary i ufności: „Powinniśmy tylko tego Pana prosić, słuchać: tego Pana się bać, temu się zasługiwać“. — I mówił ciszej, a tysiące oczu i tysiące ust rozchylonych wznosiło się ku niemu, i wszystkie serca, stopione w jedno serce tłumu, drżały w głębokiej ciszy kontemplacji, stalle tylko ciągnęły przerwane na chwilę rozmowy.
— Podobno ten zawiadowca zupełny warjat!
— Lodzia musi się z nią znać, a o ile sobie przypominam, były na jednej stancji i razem chodziły do szkoły, była nawet u państwa, tak, przypominam sobie.
— Tak, niestety, i nigdy tego nie odżałuję.
— Ja swoich dziewczątek nie oddam do szkół publicznych, gdzie byle kto umieszcza swoje dzieci.
— Dlaczego uciekła z domu?
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/206
Ta strona została uwierzytelniona.
— 204 —