Towarzystwo rozstępowało się przed niemi, gdy szły do furtki, rozmowy milkły, kilka pań, umyślnie prawdopodobnie, zbliżało się do Grzesikiewiczowej z powitaniami, ostentacyjnie nie spostrzegając Janki. Przechodziła dumnie pod tem kaudyńskiem jarzmem spojrzeń i pogardy, zimnym wzrokiem wodząc po ich twarzach i nie odpowiadając na ukłony kilku młodych ludzi, którzy z pewną nieśmiałością uchylali kapeluszy.
Andrzej z Witowskimi szedł za niemi i widział wszystko.
Odprowadziła starą do powozu, pożegnała się z Andrzejem, który z kapeluszem w ręce, wobec wszystkich, całował ją w rękę; czekała jeszcze na ojca, który w sąsiednim sklepie kupował różne rzeczy, kiedy głos łagodny i rozradowany zawołał ztyłu:
— Janka!
Odwróciła się szybko, zelektryzowana tym dźwiękiem.
— Helena! Ty tutaj? Skąd?
— Co za radosna niespodzianka!
I dwie, jeszcze ze szkolnych czasów, koleżanki i przyjaciółki ucałowały się serdecznie.
— Mieszkasz w tej okolicy? — zapytała Janka.
— Odniedawna, w Rozłogach, jeśliś kiedy słyszała o nich. Mieszkamy tutaj dopiero kilka miesięcy; ale ty, ty wciąż w domu? w Bukowcu?
— Powiedz: znowu w domu, znowu w Bukowcu. Co tam! pomówimy obszerniej później, tymczasem zabieram cię do nas.
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/212
Ta strona została uwierzytelniona.
— 210 —