— U Zaleskich są goście: Osiecka, Zosia i Świerkoski. Zaleska mi to pisze i prosi o pożyczenie nakrycia, ale przyszła mi myśl: możeby wszystkich zaprosić do nas, byłoby weselej; jak ojciec uważa? — szeptała cicho.
— Dobrze, zaraz pójdę ich prosić; bardzo dobrze, urządzimy sobie preferansa.
— Ile razy pan Głogowski powiedział panu: niech zdechnę? — zagadnęła, zatrzymując się przed Andrzejem.
— Doprawdy, że nie zauważyłem.
— Oho! niech zdechnę już umarło! Odzwyczaiła mnie od niego narzeczona.
— Ma pan narzeczoną, no, no...
— Miałem, miałem, ale piękne sny trwają krótko! — śmiał się Głogowski.
— W mieście, to tam pannów nigdy nie zbraknie — powiedziała Grzesikiewiczowa sentencjonalnie, poprawiając suknię i obmacując czepeczek i kolczyki.
— Rzeczywiście tak jest, tylko niema się komu z niemi żenić.
— Bo te miejskie mężczyzny, to ino tak na urwisa, aby ino zawrócić głowy, a tak do ożenku, to ich nima.
Andrzej zagryzał usta do krwi ze złości i dawał oczyma matce znaki, żeby przestała mówić, a Głogowski przysiadł się bliżej, bo chciał więcej usłyszeć. Stara zamilkła, bo wchodziło całe towarzystwo Zaleskich. Wszyscy się znali z sobą, więc tylko Głogowskiego wziął Orłowski pod rękę i przedstawiał.
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/224
Ta strona została uwierzytelniona.
— 222 —