— Panowie, a możebyśmy tak partyjkę preferansa urządzili — proponował Orłowski.
— Jeśli panowie tego, to ja i wszem — zamruczał Świerkoski, który w czarnym surducie, sztywny i z miną psa od dwóch dni głodnego, siedział przy Zosi i patrzył na Jankę.
— Ja nie gram zupełnie — powiedział Głogowski.
— Więc... ja, Świerkoski, Zaleski i może pani dobrodziejka — zwrócił się do Osieckiej.
— Owszem. Po śmierci ś. p. mojego męża, to jedyna rozrywka jego biednej, samotnej wdowy... a może i pani zagrałaby z nami?
— O nie; ja nawet kartów nie znam.
Popowstawali wszyscy mężczyźni, bo w sąsiednim, Orłowskiego pokoju, szykowano stolik i zapalono świece. Świerkoski swoim cichym i krętym chodem spacerował po pokoju, liczył wszystkich, kombinował jakieś cyfry, latał oczyma ustawicznie to za Janką, która się krzątała po ojca pokoju, za Andrzejem, rozmawiającym z Zaleskim, to za Głogowskim, który stał na środku saloniku z rękoma w kieszeniach i odrzuconemi wtył ramionami, z przegiętą nieco głową, i przypatrywał się Zosi, szczebiocącej do Zaleskiej.
— Któż dzisiaj pełni służbę, bo widzę tutaj wszystkich — mówiła naiwnie Zosia.
— Pan Babiński z mężusiem, ale do dwunastej zastępuje go sam.
— Prawda! zapomniałam, że tu jest jeszcze pan Babiński.
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/226
Ta strona została uwierzytelniona.
— 224 —