Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/233

Ta strona została uwierzytelniona.
— 231 —

ku niej. Zamknęła lufcik i siedziała przy klawjaturze, przeglądając nuty, ale tak blisko szyby, że bez trudu widziała przez nią Stasia.
— Proszę odkryć karty!
— No cóż wielkiego, bez trzech leży pan Świerkoski.
— Ś. p. mąż mój zawsze mawiał...
— Panie Zaleski, pan mnie poderwałeś, wyszedłeś pan w dziesiątkę, a powinieneś był w ósemkę.
— Panie Świerkoski! Pozwoli szanowny pan dobrodziej, ale ja wiem, w co wyjść powinienem.
— Panie Zaleski!... — syczał coraz ciszej Świerkoski i trzęsła mu się cała twarz, a żółtawe oczy tryskały prawie iskrami i przebijały Zaleskiego.
— Muzyka, to archanielskie skrzydła duszy! — deklamowała przyciszonym, rozemdlonym głosem. — To szybowanie w przestworzach szczęścia...
— Z mężusiem i dziateczkami! — odpowiedział prawie głośno Głogowski. — Może pani nieco rozwinie tych skrzydeł, chciałbym bardzo usłyszeć grę pani.
— Dobrze... ale... — spojrzała niespokojnie w stronę mężusia, usiadła przy fortepianie i zaczęła delikatnie trącać klawisze, ale przestała.
— To chyba później, teraz czuję się tak jakoś zdenerwowaną.
Wrócili do stołu, Janka usiadła przy nich, i rozmawiali. Zosia znowu wyglądała lufcikiem. Grzesikiewiczowa co chwila dotykała czepeczka i kolczyków, poprawiała suknię i nadstawiała pilnie uszu na ich rozmowę, bo spojrzenia, jakiemi Głogowski obrzucał