Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/250

Ta strona została uwierzytelniona.
— 248 —

niby na dzikie, lub bardzo osobliwe zwierzę — zawołała porywczo.
— Patrzę, bo pani nie poznaję; ale wracam do mojego projektu. Układając się z lwowskim teatrem, byłem pewny zgody pani, bo stamtąd otwarta jest droga na cały świat.
— Cudowna bańka mydlana, prześliczna fatamorgana, boję się w nią patrzeć, żeby nie zapragnąć dotknąć się jej ręką, bo cóżby się stało?
— Więc? — zapytał, przystając przed nią i patrząc na zegarek.
— Nie wiem. Wszystkie dawne myśli, wszystkie dawne pragnienia i wszystkie dawne marzenia są we mnie; tylko nie wierzę, żeby mogły dać szczęście. Będę myśleć, co zrobić z sobą. Napiszę do pana, dobrze?
— Tysiąc razy dobrze! Chciałem prosić o to samo. W grudniu muszę już wiedzieć z pewnością, czy pani pojedzie, lub nie.
— Przyjedź pan do nas, przyjeżdżaj często. Pan jeden streszcza mi w sobie cały inny świat, który jest poza Bukowcem.
— Dobrze, jeśli znajdę parę godzin czasu, przyjadę.
— Do widzenia.
— Do widzenia. Niech pani tylko wytrwa w tem, co postanowi.
— Będę chciała...

Odjechał.