Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/251

Ta strona została uwierzytelniona.
— 249 —
XV.


W Bukowcu było cicho i sennie; kilka dni po odjeździe Głogowskiego i po wieczorze u zawiadowcy, o którym przez kilkanaście godzin mówiono na stacji, było tak nudnych, tak rozpaczliwie nudnych, że ludzie chodzili apatyczni, bo deszcze, mgły i wilgoć zdawały się przesączać przez skóry i zalewać nudą, szarością i brzydotą mózgi i serca.
Orłowskiemu te deszcze dały się okropnie we znaki, bo go powaliły cierpienia reumatyczne tak straszne, że całe dnie leżał w łóżku, jęczał z bólu i przeklinał cały świat. Janka, aby mu jako tako uprzyjemnić czas, czytywała głośno, ale wkrótce brakło jej świeżych książek. Orłowski kazał jej czytać balzakowskiego Ojca Goriota, którego znał dobrze; umyślnie, przez jakieś okrucieństwo, chciał, aby czytała, bo czuł, że sprawia jej tem przykrość. Zatykał usta kołdrą, aby nie jęczeć, ale słuchał, nie spuszczając z niej oczu, i ból, i ta smutna historja ojcowskiej miłości, niewdzięczność córek, z taką porywającą prawdą przedstawione, wyrywały mu z piersi chrapliwe złorzeczenia, miotał się po warjacku, siadał na łóżku, przerywał czytanie i wymyślał na dzieci niewdzięczne, ale przed przyjściem osobowego pociągu zmiękł i łagodnym głosem zaczął prosić Janki:
— Moje dziecko, okryj się i przejdź koło kasy, bo jesteśmy pewni, że ten mydłek, Zaleski, nie sprzedaje biletów. Używają tam sobie próżniaki! — huknął się ze złości w nogę.