Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/267

Ta strona została uwierzytelniona.
— 265 —

poco? Żeby z kluczami u pasa, w przydeptanych trzewikach, chodzić po chlewach, pilnować udojów, toczyć walki ze służbą, żeby w niedzielę jeździć do kościoła, czasem przyjąć u siebie całą tę bandę głupców i kretynów, to stado gęsi i plotkarek, i żeby się wciąż płaszczyć, wciąż pilnować własnej duszy, wciąż stać na straży własnej przeszłości, by żaden jej odgłos nie doszedł tych poczciwców, bo mógłby jej kto w twarz rzucić: cyrkówka! dawna aktorka! I tak zmaleć, tak zdusić własną duszę, wszystkie pragnienia szerszego życia, wszystkie marzenia, nie mające na celu jedynie koryta, tak znikczemnieć, żeby bez szemrania chodzić w jarzmie codziennego, przemarnego życia!
— To ja mam zrobić? ja mam tak żyć dalej? ja? Nie, nie, nie!... — wolała, unosząc się, porwana buntem duszy, czującej własne siły. — Nie! niech świat się zapada, niech wszystko runie dokoła mnie, wszystko mi jedno, ja pójdę tam, gdzie chcę, żyć będę pełną piersią, gdzie mi nikt nie powie: nie można! nie wypada! nie wolno!
Myśli jej, jak przestraszone przez jastrzębia ptaki, rozbiegły się nagle z tego skupienia i zakłębiły chaotycznie gmatwaniną scen jakichś, obrazów, przypomnień, barw, głosów, chwiała się jej dusza, porywana jakimś potężnym wichrem, i leciała w tamten wymarzony i pożądany świat, pełen słońca, czynów i życia szerokiego i swobodnego.
Usiadła i siedziała długo, rozmyślając zimno.
— Tak, pójdę do teatru, talent mam... muszę go mieć. Odbiorę swój posag, żeby nie zaznać znowu