Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/269

Ta strona została uwierzytelniona.
— 267 —

podniesieniu się z łóżka Orłowskiego i przesiadywał wspólnie z Andrzejem całe wieczory, grając w domino z Orłowskim, bawiąc Jankę swojemi dzikiemi z psem sztukami, albo skulony na krześle, zły, milczał cały wieczór, skubiąc brodę i świdrując żółtemi oczyma Grzesikiewicza.
— Wie pani, zarobiłem na kamieniach przez trzy miesiące pięćset rubli — powiedział raz w miejsce powitania, drgającym, rozbitym z radości głosem.
— A ileż pan chce zarobić jeszcze? — zapytała drwiąco.
— Tysiąc, co najmniej, a może być dwa! — uśmiechnął się lubieżnie do tej sumy.
— No, a później na czem pan myśli zarabiać?
— Na czem się tylko da. Będę kupował od Grzesikiewiczów budulcowe drzewo i będę je dostawiał do Warszawy wielkim zakładom ciesielskim. To początek, a później chcę się wziąć do handlu zbożowego; w tym roku Żydzi pozarabiali na nim ogromne pieniądze, czemu ja nie miałbym także zarobić, co?
— Rzeczywiście, czemu! Dlaczego i pan nie miałby zrobić majątku?
— Będę go miał, zobaczy pani! — wsunął ręce w rękawy i patrzył na nią z jakąś dziką, wilczą czułością.
— Rzuci pan wtedy służbę na kolei.
— Tak.
— Powinien się pan wtedy ożenić, żeby te miljony nie pleśniały w skrzyniach — powiedziała wesoło, podsuwając mu szklankę herbaty.