Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/279

Ta strona została uwierzytelniona.
— 277 —

dokoła stołu, z rękoma na grzbiecie i przypatrywał się obojgu z różnych stron i uśmiechał się z zadowolenia.
— Przedewszystkiem to — zawołał Andrzej z zapałem i znowu pochylił się, aby pocałować ją w rękę; usunęła tak śpiesznie, że dotknął ustami stołu, a ona zacięła usta, żeby nie roześmiać mu się w oczy, bo miał dosyć zabawną minę.
— Przecież i państwa wystarczy na cały dom: pan, ojciec, mama... — ciągnęła złośliwie.
— Ojciec, ani mama nigdyby w pałacu nie mieszkali, prędzejby zgodzili się na oborę. Niech się pani nie dziwi, całe prawie życie mieszkali po karczmach, po szałasach leśnych, po szopach owczarskich, więc ten pałac ich onieśmiela, robi na nich wrażenie kościoła. Przyznam się pani, że i ja czuję się w nim niebardzo swobodnie.
— A odnawia pan, mebluje, przywraca mu dawną świetność! Więc?...
— To nie dla siebie... tak... przecież zawsze sam nie będę w nim mieszkał, bo... — jąkał się, zwijając plany, i gdyby nie obecność starego, to byłby powiedział otwarcie, że dla niej odnawia, że tylko o niej myśli, że ją kocha jak zawsze i prosiłby, aby została jego żoną; ale Orłowski chodził uparcie. Janka odczuła doskonale, co myśli, i miała ochotę powiedzieć mu także, zgóry, nimby on zdążył wyznać jej swą miłość: — nie, nie pójdę za pana, bo powracam do teatru: — ale pomimo takich chęci, gdy odjeżdżał, po-