Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/283

Ta strona została uwierzytelniona.
— 281 —

— Bardzo naturalne, płacę co do grosza, co się komu należy...
— O, to szlachetnie, bardzo szlachetnie... — mówiła drwiąco.
Podniósł szybko na nią oczy, pociemniała mu twarz, usta drgnęły nerwowo i rzekł cicho:
— Pani myśli, że ich oszukałem, okradłem; nie, słowo, że nie.
— Ja nic nie mówię i nie myślę, co pan robi, bo mnie to absolutnie nic nie obchodzi. — Skinęła mu pogardliwie głową i, poszedłszy do domu, opowiedziała ojcu o wszystkiem.
Orłowski się nie zdziwił.
— Znam go dobrze, to głupi i zły człowiek. Ile on mi już wprost łajdackich propozycyj robił! To wstyd mówić o tem.
— Może ojciec którego dnia pojedzie ze mną do Kielc?
— Nie mogę, przysięgam Bogu, nie mogę. Poproś Zaleskiej, niech jedzie z tobą. Czy chcesz co kupować?
— Tak, jak ojciec wie, prawie nie mam garderoby i bielizny. Wszystko trzeba kupić. Wszystko, co było, wyprzedałam.
— Nieciekawym gdzie! — krzyknął ze złością, ale uspokoił się prędko, pocałował ją w czoło dosyć szorstko i miękkim, łagodnym głosem powiedział: — Ile chcesz pieniędzy?
— Sama nie wiem, ale dosyć wydać będzie trzeba, bo wszystkiego potrochu należałoby kupić. — Mó-