Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/286

Ta strona została uwierzytelniona.
— 284 —

— Biorę, proszę pakować! — odpowiedziała Janka trochę niecierpliwie.
— Wolniej, nie tak prędko, trzeba dobrze obejrzeć — mówiła z żalem Zaleska i z rozkoszą zanurzała ręce po łokcie w koronkach, jedwabiach, a choćby tylko w doskonałych płótnach, traciła wprost głowę, przeglądała materjały pod słońce, okręcała się niemi, przeglądała w lustrach, pytała się wszystkich, czy jej do twarzy. Z wielką przykrością skończyły zakupy i umawianie się z modniarkami. Janka była zmęczona i znudzona, a Zaleska trzęsła się w zdenerwowaniu.
Ponieważ miały jeszcze ze dwie godziny czasu do pociągu, Janka zaproponowała, żeby pójść na obiad do znajomego jej hotelu.
Zaleska energicznie zaprotestowała.
— Nie wypada, jakże, dwie same młode kobiety pójdą do restauracji, nie można. Coby sobie ludzie pomyśleli o nas?
— Że nam się jeść chce i przyszłyśmy jeść — odpowiedziała trochę szorstko.
— Ja za nic w świecie nie weszłabym bez mężusia do restauracji.
— No, to chodźmy do cukierni, na kawę z ciasteczkami! — powiedziała z przyciskiem.
Weszły do cukierni w rynku, w jakimś kąciku zdala od okna usiadły.
Janka spostrzegła przy drzwiach wywieszony ogromny, czerwony afisz, ogłaszający, że towarzystwo artystów dramatycznych, pod dyrekcją Cabińskiego,