Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/304

Ta strona została uwierzytelniona.
— 302 —

pokoju, powracając natychmiast z wielką, szarą kopertą w ręku.
— Jedź, masz tutaj wszystko, co tylko mam — i zaczął wyjmować i rzucać na stół: listy zastawne, pożyczki premjowe, arkusze kuponów, książeczki czekowe. — Wszystko, co mam!.. — wyjął z pugilaresu wszystkie, jakie miał, pieniądze, z kieszeni drobną monetę i składał na jedną kupkę.
— Masz, nie będziesz cierpiała nędzy, a mnie te pieniądze już na nic, mnie już nic nie potrzeba. — Zaprzestał na chwilę, odetchnął głęboko, zapatrzył się w jakąś głąb i mówił dalej: — Nic mi już nie potrzeba. Dyrekcja da na mój pogrzeb, nic mi nie potrzeba. Zostanę sam, położę się zaraz i umrę... umrę... umrę... — powtarzał wolno, coraz wolniej, głowa zaczęła mu się trząść... wypuścił z rąk kopertę, podniósł ręce ku twarzy, poczerwieniał i runął.
Zdążyła go jeszcze chwycić, nim upadł na podłogę.
— Ojcze! Ojcze! — jęknęła rozpaczliwie — Janowo, wody!
— Cicho! cicho! cicho!... nie trzeba nic, to tylko chwilowo zrobiło mi się niedobrze, rozepnij mi kołnierzyk. Dobrze, o lżej mi trochę. Dobrze. — Napił się wody i spojrzał na nią przytomnym, ale strasznie smutnym wzrokiem.
— Jedź, dziecko, nie wstrzymuję cię, bo wiem, że to dla ciebie szczęście. My starzy, my ojcowie, czy matki, jesteśmy egoiści, chcielibyśmy dzieci zawsze mieć przy sobie. Jedź, proszę cię o to. Ja tutaj sobie