nie i raz jeszcze powtórzyła z jakąś kamienną determinacją:
— Nie pojadę do teatru.
Upadła ciężko na krzesło, nic już nie wiedziała, co się z nią dzieje.
Orłowski zerwał się z fotelu, oczy mu rozbłysły dawną energją i wdzięcznością, upadł przed nią na kolana i nim zdążyła mu wyrwać, objął jej nogi i całował.
— Dziecko moje drogie, dziecię moje! — szeptał przejmująco.
Podniosła go i odprowadziła do krzesła, bo się chwiał na nogach. Zużywała wszystkie siły, żeby być spokojną, żeby wytrwać. Nalała mu herbaty, podsuwała wszystko, czego mógł potrzebować.
— Wie ojciec, żeby Grzesikiewicz chciał, to pójdę za niego — powiedziała umyślnie, żeby go już zupełnie uspokoić, że to, co mówiła, potrafi dotrzymać. — Ojciec wtedy służbę rzuci i zamieszka przy nas.
— Rzucę służbę, dobrze, już mnie męczy wszystko, od pewnego czasu czuję się nawet słaby, głowa mnie ciągle boli — urwał i odwrócił się gwałtownie, zdawało mu się, że ten jego prześladowczy majak stanął za nim, słyszał najwyraźniej szept jego, patrzył po pokoju.
Janka widziała ten ruch nie po raz pierwszy, ale go nie rozumiejąc, nie przywiązywała doń wagi najmniejszej, zresztą w tej chwili nic nie rozumiała, patrzyła się w ojca i pocichu, odruchowo powtarzała:
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/306
Ta strona została uwierzytelniona.
— 304 —