wtedy z domu, chodził po stacji, siedział pod rampą magazynową, mieszał się z ludźmi, rozmawiał, śmiał się z nimi, nie widział wtedy żadnych uchybień, tylko, o ile mógł, trzymał się ludzi, bo czuł, że ich obecność wzmacnia go, że wtedy szaleństwo jakby nie mogło się przedrzeć do niego przez wał zdrowych organizmów.
Jednego dnia, w początkach grudnia, w straszny dzień, bo deszcz ze śniegiem padał od rana, przyjechał Grzesikiewicz, w zwykłej porze, o zmierzchu, bo teraz przyjeżdżał codziennie prawie, ale dzisiaj, zanim poszedł na górę, wstąpił do kancelarji.
Orłowski podniósł się z sofki, na której leżał i, widząc śnieg przez okno, powiedział:
— Wygodnie nam tutaj, ciepło i zacisznie!
— Ale na dworze jest okropnie. Musiałem przyjechać powozem, żeby nie zmoknąć.
— Byłeś pan u Jani?
— Pójdę dopiero, muszę u pana nabrać nieco odwagi.
— Dobrze wszystko będzie, dobrze, coś wiem o tem — zawołał wesoło, chwytając brodę zębami.
— Czy naprawdę! bo już od kilku dni nie mogę zdobyć się na odwagę. Idę.
Zawrócił od drzwi i zapytał cicho:
— A jeśli będzie: nie?
— Ależ ręczę ci, że: tak — zawołał Orłowski, wziął go w ramiona, ucałował serdecznie. —
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/014
Ta strona została uwierzytelniona.
— 10 —