— Prawda, że jestem śmieszny? — zawołał szorstko.
— Nie, o, nie — powiedziała przeciągle, ale w oczach mignęły iskierki ironji — widzę tylko, że pan jakiś nieswój, jakby zakłopotany — dodała.
— Niech pani powie, że jestem ogłupiały, niby baran zbłąkany.
Roześmiała się głośno.
— Śmiejesz się pani ze mnie?
— Broń Boże, porównanie mnie to rozśmieszyło, a raczej, roześmiałam się bez przyczyny.
Podniósł się, przystanął przed nią na mgnienie i poszedł do okna.
— Była pani dzisiaj na dworze?
— Nie, za mokro i za zimno...
— Prawda!
— Wie pan, przypomina mi się rozmowa, jaką mieliśmy w tym saloniku na wiosnę — powiedziała spokojnie i umyślnie, aby powiedział czego chce, bo zaczynał ją niecierpliwić.
Odwrócił się szybko od okna, zbladł, pociemniałe oczy sypnęły mu iskrami.
— Panno Janino... panno Janino... pani pamięta? ależ ja strasznie pamiętam... — głos mu uwiązł w gardle, obtarł sobie czoło rękawem i ujął ją za rękę.
— Boję się, ale jeśli i dzisiaj ma mi pani powiedzieć: nie! to już nie wytrzymam. Nie, już nie jestem w stanie stłumić mojej miłości...! kocham panią. Panno Janino... kocham panią...
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/018
Ta strona została uwierzytelniona.
— 14 —