tak... Nie umiem tego lepiej określić, nie umiem mówić, ale kocham panią!.. — mówił prędko. — Kochałem zawsze. Pamięta pani, kiedyśmy się spotkali po raz pierwszy? Jechała pani z Kielc, na wakacje... Od tego czasu kocham panią i od tego czasu marzyłem o tem, abyś została moją żoną. Pani mi nie mówi, nie odpowiada, nie słucha?..
— Mów pan, słucham z radością — odpowiedziała miękko.
— Słucha pani z radością, więc się pani zgadza? Więc to prawda? Na Boga, niech pani mówi, bo oszaleję — krzyczał prawie, okrywając jej ręce pocałunkami. — Więc chce pani zostać moją żoną?
— Dobrze! — powiedziała dobitnie.
Andrzej się wyprostował nagle, jakby oszołomiony jej słowami i patrzył prawie przestraszonym wzrokiem w jej oczy.
— Pani powiedziała: dobrze? — pytał, nie wiercąc uszom własnym.
— Powiedziałam.
Osiadł spokojnie, panował już nad sobą zupełnie, zaczął mówić cichym głosem, bo radość roztrząsała mu serce, drżały mu ręce i usta, oczy całowały jej twarz bladą i piękną.
— Wiem, że jestem tem, co się nazywa chamem; tak, jestem prosty człowiek, ale myślę, że zasłużę na miłość pani, przysięgam, że zasłużę. Marzyłem, że stworzymy rodzinę wzorową, którą ja będę podtrzymywał ramieniem, a pani będzie rozświecała i ocieplała uczuciem
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/019
Ta strona została uwierzytelniona.
— 15 —