— Przeszłość pani! Mój Boże, to tylko panią obchodzi... — powiedział prosto.
— Powinnaby i pana obchodzić.
— Nie, nie, nie, nie żąda pani spowiedzi ode mnie, więc nie mam prawa chcieć tego samego od pani. Życie nasze nie będzie miało: „wczoraj!“ Zaczyna się od „dzisiaj“ i będzie „jutrem“. Ach, jestem tak szczęśliwy, tak szczęśliwy! a jak się matka ucieszy! ona tak panią kocha!
I znowu mówił, z ogniem i bezładnością zakochanych.
Janka nie nalegała, żeby słuchał jej spowiedzi, była bardzo wdzięczna, że nie chciał, teraz dopiero odczuwała całą okropność swojego wyznania. Nie, nie powinien nikt wiedzieć, nie, i całą duszą zaczęła słuchać jego wynurzeń, przytakiwać mu, uśmiechać się, dawała się porywać jego miłości i tak szybko swoją wrażliwą, aktorską naturą weszła znowu w nową dla siebie rolę, i tak się nią przejęła, że bez udawania i przymusu, a z wielką przyjemnością, grała rolę kochanej i kochającej narzeczonej. Sprawiło jej to ogromną ulgę, zapomniała prawie o przeszłości, śmiała się głośno i tak swobodnie, że Orłowski, który wkrótce nadszedł, usłyszawszy ten śmiech, zobaczywszy twarz rozjaśnioną Andrzeja, zrozumiał, że wszystko skończyło się dobrze.
— No, moje dzieci, bądźcie szczęśliwi, bądźcie szczęśliwi — szeptał, całując ich serdecznie. — Podobasz mi się, Jędrek, podobasz, przysięgam
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/021
Ta strona została uwierzytelniona.
— 17 —