Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/022

Ta strona została uwierzytelniona.
— 18 —

Bogu; co za chłop! co za zięć! he! he! — i klepał go, brał w ramiona i całował z serdecznością.
Wesoły nastrój ogarnął wszystkich.
— Już to i ładny i dobry menszczyzna, już on panią na rękach nosił bedzie, już tam pani chyba ptasiego mleka braknie! — szeptała Janowa do Janki i dodawała: — żeby to moja pani córka takiego męża dostała! to jużbym piechty szła do Częstochowy i wszystkie piątki suszyła.
Janka się śmiała z jej życzeń, ale nie chciała myśleć o tem przyszłem życiu, tak była podniecona tą wspólną wesołością, że pobiegła do Zaleskiej, aby jej powiedzieć o wszystkiem; ale, zobaczywszy ją grającą najspokojniej w pokoju prawie ciemnym i zimnym, ochłodła. Zamieniła kilka słów i powróciła do domu.
Wieczorem, kiedy siedzieli przy kolacji, przyszedł Świerkoski i rychło z twarzy i rozmowy dowiedział się o wszystkiem. W pierwszej chwili oniemiał prawie, oczy mu zamigotały złowrogo, ale siedział, jak zwykle, zgarbiony, z rękoma w rękawach, tylko oczy biegały mu po twarzach Janki i Andrzeja, a nogą przydeptywał ze złości ogon Amisa, aż ten ze skowytem wyrwał się i uciekł do kuchni.
Nikt nie zwracał uwagi na niego. Janka podawała mu herbatę, patrząc na Andrzeja i rozmawiała tylko z nim.
Świerkoski siedział jak na torturach, chwytał oczyma ich spojrzenia i gryzł aż do krwi wargi,