Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/024

Ta strona została uwierzytelniona.
— 20 —

— Taki zaszczyt!.. czyżbym mógł na serjo marzyć, aby ja, urzędniczyna, mógł gościć dziedzica dobrodzieja; nie, nie śmiałbym prosić, nie godnym takiego zaszczytu... — szeptał, ukłonił się od progu i wyszedł.




II.


Świerkoski stanął przed stacją pod ścianą, bo wszystko w nim zakotłowało i rwało mu mózg i wnętrzności bólem. Stał tak długo, przyciśnięty do tej ściany, z rękoma w rękawach, zgarbiony, nie zważając na zimno, na przemarznięty suchy śnieg, bijący mu w oczy, pies skomlał z zimna i tulił mu się do nóg; nie zważał na niego, pochłonięty tym strasznym żalem, ściskającym mu duszę, jakby obręczą. Zatapiał żółtawe, o fosforycznych blaskach, źrenice w ciemne przestrzenie, z których zaczęły wyłaniać się blade gwiazdy, bo mróz ściskał ziemię, to w las, okryty śniegiem, przygięty, biały, jakby zasłuchany w ciszę, jaka zapanowała, — i jęczał przez zaciśnięte zęby. Poczuł teraz, że kocha Jankę, że nietylko mu żal posagu, ale i jej...
Porwał się gwałtownie, bo taka dzika, wściekła złość nim zatrzęsła, że drżał cały, a palce kurczyły mu się i zakrzywiały, niby szpony; byłby chwycił, gdyby mógł, Andrzeja za gardło i darł go