— Panie Stanisławie, zostanie pan, żeby się dziewczęta nie bały; no, kiedy mówię, że pan zostanie, to nie potrzebuje się pan szykować do wyjścia. Za dwie godziny najdalej powrócę.
Ubrała się spiesznie i zaraz pojechali.
W pokoju zrobiło się cicho. Staś dzisiaj był bardziej niż zwykle nieśmiały, bo ostatni list matki, zabraniający mu kochać się w Zosi, przygnębiał go i pogrążał w rozpaczy. Przez jakiś tydzień nie był w Zaciszu, ale nie mógł wytrzymać dłużej i przyszedł. Cały wieczór był mroczny i smutny, ten list w kieszeni palił mu piersi i przypominał ciągle, że postępuje naprzekór radom i życzeniom matki; czuł się winnym, nieszczęśliwym, przez tę walkę pomiędzy dwiema miłościami, i takie gorące spojrzenia rzucał na Zosię, że ta, zaraz po wyjeździe Osieckiej, przysunęła się do niego.
— Co pana tak martwi? — zapytała, pochylając się nad jakiemś pismem, rozłożonem na stole.
— O, bo są chwile w życiu człowieka... że jest bardzo zmartwiony, bardzo — i bezwiednie dotknął piersi, na której spoczywał list matki.
— Boli pana serce?
— Nie, nie. Doprawdy, za łaskawą jest pani, zwracając uwagę na mnie...
— A jeśli mnie obchodzi, dlaczego, przez co pan cierpi?.. — powiedziała ciszej, pochylając niżej jeszcze głowę nad gazetą.
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/027
Ta strona została uwierzytelniona.
— 23 —