nika, który szedł śmiało od porażki do porażki, bo wierzył, że zwycięży wkońcu.
Współczuła mu serdecznie, ale w tem współczuciu była jakaś odrobina zadowolenia z tego, że nietylko jej się źle dzieje, nietylko ona się męczy.
— Tak mi pana żal szczerze, że...
— Nie kończ pani, nie przyjechałem po słowa pociechy, ani współczucia, bo te mi nie pomogą. Przyjechałem, aby panią zobaczyć, aby powiedzieć to, co mówiłem, bo się już przepełniło we mnie, a czy pani słuchała, czy mnie żałuje, grubo mi to obojętne. Tak, tak, tak! — wołał, uderzając ze złością w stół.
Uśmiechnęła się cierpko, bo ją nieco dotknęły te słowa.
— Odebrał pan ostatnie listy moje?
— Odebrałem.
— I nic pan mi nie powie?
— Powiem: powinna pani była tak zrobić, jak pani zrobiła.
— Czy powinnam? — powiedziała z naciskiem, bo ją podrażniło to: powinna.
— Mniejsza o wyraz; dobrze pani zrobiła, pozostając przy ojcu. Cóżby pani miała w teatrze?.. rozkosz, sławę, nieśmiertelność?.. Nic z tego, walkę tylko, walkę marną o marność, walkę o cień, którego nikt jeszcze nie uchwycił.
— A cóż tutaj?
— Chociażby i spokojne wegetowanie.
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/039
Ta strona została uwierzytelniona.
— 35 —