— Nie zobaczymy się pewnie prędko — mówiła smutnie i żałość ją ogarnęła za tą jedyną duszą, którą ceniła wysoko i kochała miłością przyjaźni.
— Myślę, że nigdy. — Głos mu zadźwięczał surowo, stanął przy oknie i patrzył szklistym wzrokiem wdal jakąś.
— „Nigdy“ powinno się wykreślić z języka ludzkiego, brzmi w tem rozpacz i nicość nasza.
— Dwie jedyne rzeczy, które nie zawodzą nikogo. No, do widzenia. Teraz jadę do Warszawy, a po świętach — w świat. Jeśli mi będzie bardzo źle, albo bardzo dobrze, napiszę do pani, bo tego nie zapomnę, że w tym dzikim zakątku jest jedna dusza przyjazna i cierpiąca.
— Dziękuję, ale ogromny mi żal stracić pana.
— Nie żałuj pani, właśnie i w tem szczęście, że człowiek może zapominać. Ja nie potrafię zapomnieć pani, ale to co innego. Być może, iż gdybyśmy żyli bliżej, znienawidzilibyśmy się i pogryźli jak psy, za blisko siebie przykute i rywalizujące o miskę i o powietrze.
— Nie, bo ustąpiłabym panu — powiedziała poważnie.
— Do widzenia!.. ciężko mi się odrywać. — Wziął jej obie ręce, ucałował i patrzał długo w jej twarz, jakby chcąc zapamiętać na zawsze.
— Niech mi pani wybaczy... serce mi się rwie z bólu... życie mnie gryzie!.. gryzie...
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/042
Ta strona została uwierzytelniona.
— 38 —