— Dla mojej żony... nie wiedziałaś?..
— O, wiedziałam, wiedziałam i wiem jeszcze więcej. — Odwróciła się i poszła.
— Moja siostra bardzo mnie kocha... — powiedział ojcu, który słyszał ich rozmowę.
— Co prawda, to prawda, ale djabli to potem, aksamity, dywany, złocone meble... tfu!.. twoja matka mieszkała w karczmie, jak wyszła za mnie i było dobrze, jak Boga kocham.
— Bo ojciec nie miał pałacu, ani matka nie wnosiła trzydziestu tysięcy posagu.
— Phi!.. trzydziestu tysięcy, ładny grosz, juści, ale... jak Boga tego kocham, zginiecie w tylu pokojach... pięć, sześć... to przecież i biskup więcej nie potrzebuje.
— A my potrzebować będziemy szesnastu...
— Poco, co z niemi będziecie robić?
— Będziemy w nich mieszkać... — powiedział mocno, bo stary zaczynał go irytować.
— Poręby z Ługów nie starczy na jedną zimę, żeby ogrzać te landary.
— To są jeszcze krosnowskie lasy, są na Jakóbowie...
— A juści... są, ja wiem, że są, nie potrzebujesz mnie uczyć, gdzie są lasy moje, gdzie są moje poręby!... — zawołał z przyciskiem. — Jak Boga tego kocham, moje!... rodzone!...
— A ojciec nie potrzebuje mi ciągle mówić, że to moje lasy, moja ziemia, bo ja bardzo dobrze
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/045
Ta strona została uwierzytelniona.
— 41 —