Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/047

Ta strona została uwierzytelniona.
— 43 —

zumią i pewnikiem, że mi lepiej życzą, jak pani Kossowska, albo Witowska, albo insze; to przecie swoje, nasze ludzie... — usprawiedliwiała się cicho. — Prędko się żeń, to se będę przychodziła do pani synowej na pogadanie — dodała.
Rozbroiła go temi słowami, że nic już nie mówił.
— Ale, Jędruś, poproś panny Janiny, niech przyjedzie zobaczyć; może się jej co nie podoba, to można teraz jeszcze zmienić.
— A racja! jadę zaraz do Bukowca.
— Tak, może będzie potrzeba postawić pałac w innem miejscu, tam, na wyspie, byłoby ładniej, a może każe go przenieść na górę, do lasu, stamtąd są śliczne widoki — syknęła Józia, gdy Andrzej wyszedł.
— Ty, Józia, masz żądełko, he! he!... powie słówko, to jakby żgnął pod żebro, jak Boga tego kocham! — zaśmiał się stary.
— Niechże ja chociaż mam oczy, kiedy ich nie ma ojciec, ani mama, bo o Andrzeju już nie mówię. Zobaczy ojciec, że jak ta jaśnie pani tu przyjdzie, to w parę lat zostaną strzępy z Krosnowy...
— A juści... a ja to nie żyję, co?.. patyczki stróżą, a ptaszki jeszcze w lesie.
— Cóż z tego, albo Andrzej nie robi, co tylko chce... Ileż tysięcy kosztuje odnowienie pałacu i poco takie wydatki, co?.. Dla jakiejś zawiadowcówny!.. nos już dzisiaj zadziera do góry,