Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/048

Ta strona została uwierzytelniona.
— 44 —

jak jaka hrabianka, a to... — nie dokończyła, żółte jej oko zaczęło drgać newralgicznie, a błękitne znieruchomiało i patrzyło ponuro; założyła binokle.
— Cicho, Józia!.. ożeni się Jędrek, sprowadzi żonę, zobaczymy, co będzie. Nie bój się, już ona Jędrka nie będzie za nos tak wodzić, jak ty swojego Głębika.
— Tyle razy mówię ojcu, że mąż mój nazywa się Głębiński, ale z ojca cham nigdy nie wyjdzie.
— No, dobrze, moja ty szlachcianko, grafinio, dobrze! ale powiedz jaśnie panu na Ługach Głębińskiemu, że już tydzień czekam na ratę dzierżawną.
— Może ojciec poczekać jeszcze miesiąc.
— Józka! — krzyknął, uderzając pięścią w stół ze złością; — tak mi nie gadaj, z pieniędzmi niema żartów; pamiętaj, że nie mówi do ciebie ojciec, a tylko wasz dziedzic, słyszysz?..
— Słyszę, poco się ojciec irytuje, czy to nie płacimy?..
— Tak, choroba takie płacenie... trzeba każdego rubla z gardła wyciągać!..
— Ale wkońcu ojciec wyciągnie co do jednego, nie daruje i grosza.
— A niby za co miałbym darować, he?.. za co?.. jak Boga tego kocham!..
— Ależ mój ojcze, przecież my nie chcemy żadnych darowizn. Nie zapłaciliśmy teraz raty, bo