Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/051

Ta strona została uwierzytelniona.
— 47 —

ślubu z pewną niecierpliwością, bo pragnęła się już znaleźć u siebie, pragnęła już zacząć żyć tem nowem życiem. Pragnęła i dlatego, że wtedy będzie prędzej mogła namówić ojca do porzucenia służby i zamieszkania przy niej, bo objawy jego obłędu, coraz częstsze, przejmowały ją trwogą.
Pozamykała drzwi, żeby nie słyszeć muzyki, i usiadła w stołowym pokoju, zamienionym teraz na rodzaj pracowni krawieckiej, gdzie dwie szwaczki szyły rozmaite szczegóły wyprawy; jedna, młoda dziewczyna, sprowadzona z Kielc, a druga, stara, siwa, o pomarszczonej, żółtej twarzy i wybladłych oczach niebieskich kobieta, której całe życie zeszło na szyciu wypraw po dworach i dworkach, i która była wyrocznią w tych niezliczonych drobnostkach, tyczących się wypraw.
— Proszę pani!.. — zaczęła, biorąc igłą wiśnię z konfitur, ze stojącego przed nią spodka. — Czy monogramy na pościeli gotowe?
— Są, wczoraj przysłała dopiero hafciarka. Chce pani widzieć?
— Ślicznie prosiłabym. — Pochyliła się uniżenie, i znowu igłą wzięła wiśnię.
Janka przyniosła cały stos rozmaitej bielizny i położyła przed nią.
— Iii! bez koron, a któż to słyszał co podobnego?.. same tylko litery, to dobre dla żydówek, albo jakich łyczek! — szepnęła pogardliwie, ściągając usta. — Przecież państwo mają prawo do korony pięciopałkowej? — zapytała ostrożnie.