Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/056

Ta strona została uwierzytelniona.
— 52 —

sem urywanym, chwilami zawieszał głos w połowie wyrazu, oglądał się za siebie, przecierał oczy i ciągnął dopiero dalej.
Przesiedział cały wieczór i z niesłychanem zajęciem przyglądał się robocie i wypytywał o rozliczne szczegóły Martyna odpowiadała mu z szacunkiem i powagą, i kiedy odszedł już do swego pokoju, szepnęła cicho do Janki:
— Ojciec pani ma ogromnie pańską, arystokratyczną twarz, bardzo... znam się na tem, a pani nie chciała koron!.. Pamiętam, na Podolu, u państwa Kruszelnickich, magnacki dom... Stary pan Kruszelnicki, szyłam wyprawę dla wnuczki...
— Skończmy na dzisiaj te roboty!.. — przerwała Janka, już znudzona nieco jej przypomnieniami, i poszła do swojego pokoju, ale przez drzwi słyszała przyciszony głos Martyny:
— Jak pani śmiała siąść do stołu razem z państwem?.. to koniec świata, to zgroza!.. że oni proszą, powinni prosić, bo tylko prostacy nie proszą, ale że pani nie rozumie tego, że za grzeczność pańską trzeba grzecznością odpłacić. Ślicznie pani postępuje, ani słowa!
— Ależ, panno Martyno, cóż złego pani w tem widzi?
— Gorzej niż złe, bo niewłaściwe; ja, gdybym była panną Janiną, nie zniosłabym. Zresztą trzeba nieraz udawać nieśmiałość, szacunek, zdumienie, zachwyt... trzeba... — szeptała dalej tak cicho, że Janka nic nie słyszała, i wkrótce usnęła.